środa, 26 czerwca 2013

Chiang Mai

Po dwóch dniach w hałaśliwym, męczącym  i chaotycznym Bangkoku wsiedliśmy w nocny pociąg do Chiang Mai. Sama podróż była dość przyjemna, warunki nie odbiegają od kuszetek w pociągu do Szklarskiej Poręby, a 10-cio godzinna podróż minęła dość szybko. Konduktor/opiekun naszego wagonu okazał się fanem mocnych brzmień i gitarzystą, więc dość szybko znaleźliśmy wspólny język wymieniając się swoimi ulubionymi zespołami rockowymi. 

Chiang Mai to była miłość od pierwszego wejrzenia. Wszystko to czego szukaliśmy w Azji (no może poza plażą i nurkowaniem):  luz, spokój, przyjaźni i uśmiechnięci ludzie, pyszne jedzenie znaleźliśmy już pierwszego dnia. Nasza wiecznie uśmiechnięta gospodyni o wdzięcznym, birmańskim imieniu Nipha, codziennie witała nas świeżymi owocami i promiennym uśmiechem, a jej mąż, Klaus (Niemiec od 13 lat mieszkający w Chiang Mai) służył radą, pomocą i cennymi informacjami o mieście. 

Chiang Mai przez  długi okres swojej historii podlegało silnym wpływom birmańskim, które widać do dziś w architekturze, tradycjach i charakterze mieszkańców. Nie przypadkiem w ciągu naszych 3 dni w Chiang Mai, większość czasu spędziliśmy w towarzystwie Birmańczyków lub Tajów pochodzenia birmańskiego. Ale po kolei...

Pobyt w Chiang Mai miał być ucieczką od zgiełku Bangkoku w tajskie góry i dżunglę.  Pierwszego dnia pojechaliśmy do rezerwatu tygrysów, gdzie podpatrywaliśmy te piękne zwierzęta, a z najmniejszymi z nich mogliśmy się nawet pobawić. Zastanawialiśmy się dlaczego Bartkowi nie pozwolono na zabawę z trochę większymi osobnikami (6-9 miesięcy). Wkrótce okazało się, że te wychowywane w zamknięciu i w ciągłym kontakcie z ludźmi drapieżniki nie tracą swojego instynktu łowcy i trzykrotnie (niby w zabawie) rzuciły się na Bartka, który niezbyt ostrożnie zbliżył się do ogrodzenia robiąc zdjęcia. Boję się pomyśleć jak taka "zabawa" by się skończyła, gdybyśmy byli po tej samej stronie ogrodzenia.

Kolejnego dnia udaliśmy się w góry do rezerwatu słoni, gdzie przez cały dzień zajmowaliśmy się tymi wspaniałymi zwierzętami, poznawaliśmy ich zwyczaje i pracę mahoutów - opiekunów słoni. Dostaliśmy pod opiekę 2 egzemplarze: Supermana - 12 letniego, młodego jak na słonie samca, i dostojną, dojrzałą samicę Big Mama. My z kolei byliśmy pod opieką dwóch birmańskich mahoutów, oraz  Szweda Iana, bez których na pewno nie dalibyśmy sobie rady z naszymi olbrzymami. Pracę mahoutów w Tajlandi wykonują głównie birmańczycy, ponieważ wymaga ona ciągłego przebywania ze słoniami, a Tajowie nie chcą wykonywać takiej pracy. Słonie azjatyckie dość szybko przywiązują się do swoich opiekunów i reagują właściwie tylko na ich komendy. Przez te kilka godzin ze słoniami uczyliśmy się komend, karmiliśmy je, pojechaliśmy na wycieczkę po dżungli, oraz nad rzekę na wspólną kąpiel. Tak bliskie obcowanie z tymi wielkimi, trochę niezgrabnymi, a jednocześnie bardzo ostrożnymi zwierzętami była wspaniałym przeżyciem nie tylko dla dzieciaków. 

Ostatniego dnia udaliśmy się do położonego o ok. 100 km na płd od Chiang Mai Parku Narodowego Inthanon, w którym leży najwyższy szczyt Tajlandii, Doi Inthanon, wznoszący się na prawie 2600 m.npm i należący do krańcowego, południowo - wschodniego pasma Himalajów. Naszym przewodnikiem tego dnia był Ping, Taj z plemienia Karen, pochodzenia birmańskiego i żeby było ciekawiej chrześcijanin (jak duża część Karenów). Liczyliśmy na kilkugodzinny trekking, a okazało się, że na sam szczyt dojeżdża się szeroką, asfaltową drogą. Niestety tego dnia po raz pierwszy dopadła nas pora deszczowa, więc zwiedzanie parku nie było zbyt przyjemne. Po drodze zajechaliśmy do kompleksu dwóch pagod wybudowanych ok. 20 lat temu na 60-te urodziny króla i królowej. Rodzina Królewska i szacunek jakim jest obdarzana przez Tajów, to temat na inną opowieść. Jak nam powiedział Ping, miejsce to jest popularnym celem pielgrzymkowym Tajów, a odwiedzenie go przynosi ponoć szczęście. Po drodze, zajrzeliśmy też na pola ryżowe, przygotowywane właśnie do wysadzania sadzonek, gdzie Ping opowiedział nam o całym procesie kultywacji ryżu. 

Chiang Mai to również gigantyczny market. W niedzielę główna ulica miasta zostaje zamknięta dla ruchu samochodowego i staje się wielkim targowiskiem, na którym można kupić w zasadzie wszystko oraz doskonale zjeść. 

3 dni w Chiang Mai to zdecydowanie za mało. Niestety, wcześniej zarezerwowany przelot do Krabi uniemożliwił nam przedłużenie pobytu, ale z pewnością tam wrócimy i na pewno do gościnnej Nipha.  Po drodze do Bangkoku zatrzymaliśmy się w historycznej stolicy państwa Siam, Ayutthaya, ale o tym innym razem. 
















0 komentarze:

Prześlij komentarz

 

Jedzie się Copyright © 2011 -- Template created by O Pregador -- Powered by Blogger